Babcia o Maćku

Jestem powojenną sierotą, wychowałam się w domu dziecka. Wiem, jak to jest być na świecie samą jak palec. Dlatego jestem tak dumna z rodziny, którą założyłam. Z dzieci, z wnuków, z prawnuków. Z tego, że jesteśmy tak blisko i tak czule. Wnuka nie postrzegam przez pryzmat choroby. Maciek ma w sobie tak wielką radość życia, entuzjazm i zaraźliwy uśmiech, że patrząc na niego, nie da się nie uśmiechnąć do życia.

Mówi się, że choroba wiele odbiera. Ale może coś daje w zamian? Gdy patrzę na wnuka i inne dzieci z niepełnosprawnościami, widzę w nich radość. Uśmiech. One doceniają każdą chwilę, mają rzadką zdolność do bycia tu i teraz. Każdy, kto nie widzi sensu życia, komu jest źle, kto jest przygnębiony – powinien iść na terapię do takich dzieciaków. One jak nikt inny uczą radości z drobnych rzeczy.

Pięć procent

Maciek urodził się 16 lat temu. Wprawdzie już wtedy stwierdzono wady genetyczne i chore serce, ale przez pierwsze trzy lata wnuk rozwijał się w miarę normalnie. Ponieważ pomagałam synowi i synowej w opiece nad nim, obserwowałam go na bieżąco. Gaworzył, uczył się skakać i chodzić, wszędzie było go pełno. Pewnego dnia zaczął wymiotować. Przeczuwałam, że to nie zatrucie. Podniosłam go na ręce, a on charczał i przelewał się przez ręce. Zrozumiałam, że opada z sił. Powiedziałam do synowej: Agatko, nie czekaj, zabieraj go do szpitala.

Parę godzin później zadzwonił do mnie Tomek, mój syn. Byli z Agatką i Maćkiem w szpitalu. Nigdy nie zapomnę tego zdania: Mamo, lekarze dają mu pięć procent szans na przeżycie.

Serduszko Maćka było wtedy w fatalnym stanie. Przez to osłabły też wszystkie inne organy. Od tego czasu nic nie jest już takie samo. Maciek porusza się na wózku. Przez wiele lat miał założoną rurkę tracheostomijną. Niewiele mówi, tylko pojedyncze sylaby. Ale wie pani co? Jego się nie da nie kochać! Powie to pani każdy, kto go poznał. Nie znam drugiego tak towarzyskiego, uśmiechniętego, pogodnego człowieka. Nawet kiedy jego stan był zły, jechał na wózku i do każdego machał rączkami, uśmiechał się. Do tego te kręcone włoski, jak u aniołka.

Wnuk niewątpliwie ma dar zjednywania sobie ludzi.

To nie tragedia, to miłość

To nie pierwsze doświadczenie choroby w naszej rodzinie. Mój zięć, Marek, choruje na stwardnienie rozsiane. Wiem, że dzisiaj na tę chorobę są skuteczne leki, ale zięć zachorował wiele lat temu (jeszcze na studiach, a teraz sam jest dziadkiem!). Daleko się z córką nie szukali: Marek mieszkał za ścianą. Zostali – jak to się wtedy mówiło – sympatiami. Diagnoza przyszła na etapie, kiedy jeszcze nie byli narzeczeństwem.

Powiedziałam do Moniki: Córuś, rozmawiałam z lekarzem o tej chorobie. Może was spotkać to, to i to. Nie będę cię przekonywać, żebyś ułożyła sobie życie z kimś innym. To twoja decyzja. Chcę tylko, żebyś podjęła ją świadomie.

Monika odpowiedziała: Mamo, ja już sobie to wszystko przemyślałam. Wiem, co robię.

Moje koleżanki nie mogły zrozumieć, dlaczego Monika chce założyć rodzinę z kimś, kto – wolniej lub szybciej – będzie tracił sprawność. Mówiły: skazuje się na tragedię. Ja nie nazywam tego tragedią. Nazywam miłością. Marek i Monika doczekali się dwóch wspaniałych córek: Natalki (dziś ma 26 lat) i Pauliny (ma 29 lat i dwoje dzieci). Przez te wszystkie lata zięć nigdy się nie poddał, a córka i wnuczki mocno go dopingowały, zachęcały, by był jak najbardziej samodzielny. Nie miał taryfy ulgowej. – Musisz iść po to sam, my ci nie przyniesiemy – mówiły ze śmiechem, ale stanowczo.

Pociąg (do) życia

Nad Maćkiem też się nie użalamy. Oczywiście, wnuk jeździ na wózku, nie mówi, nie wszystko może. Ale to nie znaczy, że musimy być wobec niego nadopiekuńczy. Ostatnio Maciek siada z nogami przyciśniętymi do brzucha, co nie jest dla niego najlepszą pozycją. Mówię do niego: Maciek, jesteś już kawaler, wyprostuj się. On wie, że to z miłością. Ale miłość a litość to dwie różne sprawy. Od tej drugiej jestem – wszyscy jesteśmy – jak najdalej.

Może również dlatego Maciek jest tak towarzyskim, kochającym życie chłopcem. On nigdy się nie skarży, nigdy nie ma złego dnia. Zawsze uśmiechnięty, zadowolony.

Podziwiam jego rodziców. Synowa jest z Maćkiem cały czas, z wyłączeniem kilku godzin, kiedy wnuk jest w szkole. Syn – mimo że pracuje – też spędza z nim każdą wolną chwilę. Jakikolwiek zmęczony nie wracałby z pracy – jest dla Maćka. Tomek i Agata są zawsze uśmiechnięci, wspierający Maćka i jego starszego brata Dominika. Nigdy – ani razu – nie słyszałam, żeby skarżyli się na swój los. Żeby narzekali, że są zmęczeni. Żeby mówili, że mają dość.

Przeciwnie – korzystają z Maćkiem z życia, na ile to tylko możliwe. Co sobotę słyszę: jedziemy właśnie do Niepołomic, jesteśmy właśnie w Wieliczce, wybieramy się do Szczawnicy. Maciek kocha pociągi, mógłby jeździć nimi w kółko. Więc jeżdżą sobie na takie wycieczki koleją.

Ta miłość Maćka do pociągów, muszę się pochwalić, jest pokoleniowa. Pracowałam w zabezpieczeniu ruchu kolejowego. Tomek początkowo chciał zostać policjantem (a właściwie: milicjantem, bo tak się to wtedy nazywało), jak jego ojciec. Przymierzał czapkę od munduru taty, mówił, że chciałby być jak on. Ale ostatecznie zamarzył o pracy na kolei. Został maszynistą.

Co jest najważniejsze

Miałam 18 lat, gdy opuściłam dom dziecka. Dosłownie rok później weszły w życie przepisy, że gdy wychowanek, pełna sierota, opuszcza sierociniec, powinien mieć już znalezione mieszkanie – a dom dziecka ma w tym pomóc.

Ze mną było inaczej. Ręcznik, prześcieradło, kołdra. To była cała wyprawka. I za drzwi. Ja i tacy jak ja mieliśmy radzić sobie sami. Nikt nie chciał przyjąć mnie pod swój dach. Doszło do tego, że musiałam zaczepiać w sklepie przypadkowych ludzi. Jedna pani się ulitowała. Wynajęła mi stancję – choć nie miałam nawet swojego pokoju, to było takie przejściowe pomieszczenie – za 700 złotych. A moja wypłata na początku wynosiła o 200 złotych mniej. Po godzinach dorabiałam jako opiekunka dla dzieci.

Powojenne czasy były w przytułkach bardzo chaotyczne. Część rodziców się odnajdywała, część nie. Wychowawcy (w moim przypadku siostry zakonne) szukali ich przez Czerwony Krzyż. Dowiedziałam się, że moja mama została zesłana do Niemiec na przymusowe roboty. Z relacji jej brata, który z nią tam był, wynika, że prawdopodobnie została zgwałcona.

Gdy mnie urodziła, miała zaledwie 15 lat. Nigdy jej nie poznałam.

Wiem dobrze, jak to jest być samą na tym świecie. Samą jak palec, zdaną tylko na siebie. Niekochaną. Wiem też, że najcenniejsze, co w życiu jest, to miłość. Miłość i rodzina. Proszę spojrzeć na moje mieszkanko: malutka kuchnia, łazienka, jeden pokój. A wychowaliśmy tu z mężem dwoje dzieci. Nigdy nie narzekałam, bo czułam, że mam to, co najcenniejsze. Rodzinę.

Cieszę się, że mam tak dobry kontakt z dziećmi, synową, zięciem i wnukami. Odwiedzamy się, dużo rozmawiamy. Jeździmy do siebie. Natalka mieszka w Katowicach, ale często przyjeżdża, idziemy wtedy na ciastko do kawiarni.

Mam 79 lat i bardzo dobre życie. Mam wszystko, czego potrzebuję.

ODWIEDŹ NAS na Dożynkowej 88a

pon-pt od 8.00 do 15.00

Alma Spei Hospicjum dla Dzieci

31-234 Kraków,

ul. Dożynkowa 88a

skontaktuj się z nami tutaj