Piotr

Jakiś czas po śmierci Piotrusia dowiedziałam się, że jego kolega odebrał sobie życie. Pomyślałam, że to niesprawiedliwe: moje dziecko tak bardzo chciało żyć, miało tyle planów, a inni nie szanują życia. I wtedy poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w głowę i krzyknął: ty głupia babo, nie oceniaj! Przecież twoje dziecko już jest szczęśliwe.

Minęły cztery lata od jego odejścia, a on nigdy mi się nie śnił. Dopiero dzisiaj. W tym śnie opiekowała się nim Maryja. Obudziłam się spokojna.

Piotruś urodził się 3 maja. Zawsze miałam wrażenie, że Matka Boża otacza go szczególną opieką.

Kilka zdjęć

Nie lubił się fotografować. Kiedyś usunął mi wszystkie zdjęcia, na których był. Jaka byłam wtedy na niego zła! Kilka ostatnich zrobiłam mu, jak już chorował. Proszę spojrzeć: mimo że prawie nie ma już sił, odwraca głowę od aparatu. Na tym zdjęciu Piotruś śpi. Tyle że odkąd zachorował, spał bardzo płytko, wszystko słyszał. Miał zamknięte oczy, ale wystarczyło, że ktoś wjechał autem na nasze podwórko, zaraz pytał: Mamo, kto do nas idzie?

Mogłabym powiedzieć, że tylko tyle mi po nim zostało. Te kilka zdjęć, na których syn jest już wyniszczony nowotworem. Ale to przecież nieprawda. Bo choć Piotrka nie ma już fizycznie, codziennie czuję jego obecność.

Telefon

Był w ciągłym ruchu. Na rowerze, na boisku z kolegami. Albo w kościele, bo był ministrantem. Zdrowy, wysportowany nastolatek z nastoletnimi problemami i zainteresowaniami. Pierwsza miłość, wybór szkoły średniej, snucie planów dotyczących przyszłości.

Bo przecież jak ma się 16 lat, nie myśli się o śmierci, prawda? O wszystkim, ale nie o tym.

Pierwszy raz trafiliśmy do szpitala w czerwcu 2020 roku, w Piotra i Pawła. Najpierw prześwietlenie nogi. Właściwie nic specjalnego nie wykazało, ale lekarze stwierdzili, że warto zrobić również tomografię. Wynik niejednoznaczny. Potem rezonans. Wynik niejednoznaczny. Biopsja igłowa. Wynik niejednoznaczny. W końcu biopsja operacyjna.

Zadzwonili 1 września. Tego dnia jeden ze starszych synów zawiózł Piotrusia na rozpoczęcie roku – Piotruś właśnie zmienił szkołę. Ten pierwszy dzień w niej okazał się ostatnim. Pamiętam, jedliśmy obiad. Odebrałam telefon. Lekarka powiedziała, że mają wynik biopsji. Mięsak jasnokomórkowy. Bardzo rzadki nowotwór złośliwy.

Następnego dnia, już w szpitalu, powtórzyła to wszystko Piotrusiowi.

Jak najdłużej

Piotruś, w momencie diagnozy, miał skończone 16 lat. To oznacza, że na wszystkie elementy leczenia  musiał wyrazić zgodę. Był o wszystkim informowany.

Lekarze wzięli te najtrudniejsze rozmowy na siebie. My z synem o tym nie rozmawialiśmy. W ogóle. Ani o leczeniu, ani o umieraniu. Psycholog później powiedział mi: On próbował was chronić, a wy próbowaliście chronić jego.

Z perspektywy czasu nie wiem, czy to dobrze. Może powinien był się zbuntować. Ludzie, dowiadując się o śmiertelnej chorobie, przecież się buntują. A on wszystko przyjmował. Nie pytał. Nie skarżył się. Nie mówił, że cierpi. Jak już byliśmy pod opieką hospicjum, nie chciał zwiększać dawki leków przeciwbólowych, mimo że widzieliśmy, że ból się nasila. Pielęgniarki tłumaczyły: Piotruś, ale ty nie powinieneś cierpieć, nie powinieneś czuć bólu. Tyle że on wolał cierpieć, ale być świadomym. Bo po tych lekach by spał. A on chciał być jak najdłużej z nami.

Jedno pytanie

Wcześniej, zanim trafiliśmy pod skrzydła hospicjum Alma Spei, próbowaliśmy walczyć. Tydzień w szpitalu, kilka dni w domu. Szpital, dom. Dom, szpital. Piotruś był domatorem, chciał wychodzić ze szpitala choćby na kilka dni. Lekarki pytały go: Piotruś, masz jakieś pytania – poza tym jednym?

Tym jednym pytaniem było: kiedy wypuścicie mnie do domu?

Pytał, ale godził się na każdy pobyt w szpitalu, każde leczenie, każdą operację. A tych operacji było kilka. Operacja usunięcia węzłów chłonnych. Operacja usunięcia guza. I w końcu amputacja nogi, bo okazało się, że nie da się jej uratować. Decyzja o tej ostatniej operacji była najtrudniejsza. Młody chłopak. Kochający sport. Musiało być mu bardzo trudno. Gdy lekarze mu o tym powiedzieli, w oczach syna, który prawie nigdy nie płakał, zobaczyłam łzy.

Ten jeden raz Piotruś musiał się namyślić przed podpisaniem zgody. Ale nie trwało to długo. Po rozmowie z lekarzami zostawiłam go na chwilę ze starszym synem, żeby zejść do szpitalnego bufetu. Gdy wróciłam, Piotruś poprosił: Mama, idź zobaczyć, czy jest pani doktor. A jeśli tak, to przekaż jej, że podpisuję te papiery. Zgadzam się na amputację.

Tyle że amputacja też nie ocaliła mu życia.

Inna perspektywa  

Ludzie różnie mówią o szpitalu, ale my trafiliśmy na bardzo dobrą opiekę. Lekarze i pielęgniarki naprawdę byli dla nas wsparciem. Gdy okazało się, że konieczna jest amputacja nogi, sprowadzili do Piotrusia dziewczynę po podobnej operacji, żeby wszystko mu wytłumaczyła. Pandemia COVID-19 wszystko blokowała, teoretycznie nie było odwiedzin, a Piotruś i tak potrafił te odwiedziny sobie załatwić. A może przyjechać do mnie ksiądz z parafii? A może przyjechać koleżanka?
I oni się na to godzili. Lubili go.

Piotruś miał dar zjednywania sobie ludzi. Szczególnie w tym ostatnim czasie, gdy był już chory. Jakby chciał – póki jeszcze jest na tej Ziemi – zrobić jak najwięcej dobrego. Wywołać uśmiech na twarzach jak największej liczby ludzi. Gdy jechaliśmy do szpitala, otwierał szybę i krzyczał do obcych ludzi, machając: Dzień dobry, miłego dnia! Starsi synowie ze śmiechem prosili, żeby nie robił obciachu, ale Piotruś nie słuchał. Gdy któryś przechodzień zareagował na jego krzyki – uśmiechnął się albo odmachał – Piotruś cieszył się jak z najcenniejszego prezentu.

Wcześniej, gdy był jeszcze zdrowy, nie pozdrawiał obcych ludzi. Choroba go zmieniła. Ile rzeczy musiało wydarzyć się w jego głowie przez te kilka miesięcy.

Robert, jeden ze starszych synów – ten, z którym Piotruś był najbardziej zżyty, w którym znajdywał największe oparcie – próbował wszystkiego, żeby go uratować. Zlecił tłumaczenie całej dokumentacji medycznej Piotrka, szukał dla niego możliwości leczenia za granicą. Pisał, konsultował, wysyłał zapytania do najlepszych lekarzy z najlepszych ośrodków świata. Odpowiedź zawsze była taka sama: Pozostaje opieka paliatywna.

Pod opieką Alma Spei Piotruś był tylko dwa i pół tygodnia. Tylko a może aż? Czas przecież jest relatywny. Dwa i pół tygodnia w normalnym rytmie to nic. Ale jeśli to ostatnie dwa i pół tygodnia życia, zmienia się perspektywa.

Poczucie bezpieczeństwa

Chciał spać przy zapalonym świetle i włączonym telewizorze. I jeszcze, żeby ktoś zawsze przy nim był: albo ja, albo Robert. A najlepiej oboje.

Dwa dni przed śmiercią Piotrusia, w Józefa, jechała do nas pielęgniarka z Alma Spei. Syn był już bardzo opuchnięty, właściwie się dusił. Był piątek, późny wieczór, ale hospicyjny zespół wiedział, że zbliża się koniec i nie chciał zostawiać nas samych. W pewnym momencie pielęgniarka zadzwoniła, że dojechała do Trzyciąża i nie da rady dalej, bo przed nią jest ściana śniegu. Zdziwiliśmy się, bo dzieliło nas 12 kilometrów, a u nas ledwie prószyło. Robert pojechał po nią i rzeczywiście, kilka kilometrów dalej była zamieć śnieżna. Udało mu się jednak przywieźć pielęgniarkę. Chciała dać Piotrusiowi maskę tlenową, ale on odmówił. Ustawiła ją na skonstruowanym przez siebie stelażu, w pobliżu buzi syna, żeby oddychało mu się choć odrobinę lepiej. Gdy skończyła wszystkie zabiegi przy Piotrusiu, była druga albo trzecia w nocy. Zaproponowała mi: Pani przecież już stoi na rzęsach, proszę iść do swojego łóżka zasnąć choć na kilka godzin, a ja zostanę do rana przy Piotrusiu. Kilka godzin później, jak jeszcze spałam, Robert odwiózł ją do Trzyciąża, a z pracy, z nocnej zmiany, wrócił mój inny syn, Sławek. Piotruś zapytał go, gdzie jestem ja i Robert. Sławek odpowiedział, że Robert odwozi pielęgniarkę, a ja śpię. Piotruś zapytał: A czy możesz mamę obudzić?

Dzisiaj zdaję sobie sprawę, że chodziło o poczucie bezpieczeństwa. Że dlatego potrzebował mnie i Roberta przy sobie przez cały czas. Dlatego chciał, żeby w tle grał telewizor, żeby nie gasić światła. On się po prostu bał.

Cud

Nie będę kłamać: nawet wtedy wierzyłam, że stanie się cud. Do ostatniej minuty jego życia modliłam się o niego.

Piotruś umarł w niedzielę. Tuż przed tym, po wieczornej mszy, przyjechał do niego parafialny ksiądz z siostrą zakonną. Ksiądz był bardzo poruszony odchodzeniem Piotrusia, mimo że miał kiedyś praktyki w kaplicy szpitalnej. Usiadł na podłodze. Widać, że to przeżywał.

Odmówiliśmy różaniec. Pojechali. Piotruś odszedł dosłownie pół godziny później, prawie dokładnie w godzinę swoich urodzin. Hospicjum było już w drodze. Wszystko to tak pięknie wyszło, jakby było zaplanowane.

Odejście Piotrusia nauczyło mnie czytać znaki.

Nie wiemy, co czeka nas za miesiąc, tydzień, za godzinę. Kojąca jest myśl, że nie jesteśmy w tym sami. Że to część jakiejś większej, pięknej całości. Są chwile, w których to realnie czujemy. Gdy Piotruś odchodził, mieliśmy bardzo duże wsparcie. Modliło się za niego bardzo dużo ludzi, całe grupy modlitewne. I ja to czułam. Na każdym kroku. Myślę, że to mnie ocaliło. Że właśnie dzięki temu śmierć Piotrusia nie odebrała mi siły ani nadziei.

Może właśnie to jest tym cudem, o który się modliłam.

ODWIEDŹ NAS na Dożynkowej 88a

pon-pt od 8.00 do 15.00

Alma Spei Hospicjum dla Dzieci

31-234 Kraków,

ul. Dożynkowa 88a

skontaktuj się z nami tutaj