Gdy zaczynałem posługę w Alma Spei, zakładałem, że rodzice pacjentów będą mieć w sobie rodzaj, zrozumiałej w ich sytuacji, pretensji do Pana Boga. Spodziewałem się trudnych pytań: Dlaczego Bóg pozwala na cierpienie niewinnych dzieci? Ze zdumieniem odkryłem, że nie. Oni nie obwiniają Pana Boga. Nie pielęgnują w sobie żalu. To niesamowici ludzie, których nie waham się nazwać bohaterami.
Obawiałem się. Nie tego, że biorę za dużo na siebie, że nie dam sobie z tym rady. Obawiałem się tego, że – nie będąc ekspertem, nie mając wcześniej doświadczenia z nieuleczalnie chorymi dziećmi – nie będę umiał pomóc. Doktor Musiałowicz szukała kapelana – zależy jej, aby Alma Spei zapewniało opiekę nie tylko medyczną, ale szerszą, dotykającą każdego aspektu życia w chorobie. Uspokoiła mnie: Szukamy księdza, nie eksperta. Pomyślałem, że spróbuję.
Od tej rozmowy minęło ponad pięć lat. Dziś widzę, jakim przywilejem jest służyć hospicyjnym rodzinom. W świecie, w którym śmierć, chorobę i cierpienie wypycha się jak najdalej, na obrzeża kultury i miast – też dosłownie, bo ośrodki dla osób starszych czy chorych nawet buduje się na uboczu – hospicyjne rodziny dają nam piękną lekcję akceptacji tego, że przemijanie jest częścią życia. Uczę się od nich pokory, cierpliwości, pogody ducha. Naprawdę imponują mi hospicyjni rodzice, ci wierzący i ci niewierzący. Ci drudzy przecież nie widzą w Krzyżu ukojenia, a mimo to dają świadectwo czystej miłości i heroizmu.
Nie ma słów za wielkich
Właśnie: heroizm. Nie lubię nadużywać wielkich słów, ale tego użyłem celowo i bardzo świadomie. Bo jak inaczej określić działanie rodziców, którzy dzień i noc, siedem dni w tygodniu, często przez wiele lat – czuwają przy śmiertelnie chorym dziecku? Czasem takiego dziecka nie można spuścić z oczu nawet na chwilę, bo na przykład cierpi na bezdech, więc w razie niebezpieczeństwa rodzice mają na reakcję dosłownie sekundy. Stoją więc nad jego łóżkiem w każdej minucie, wymieniając się, starając się zorganizować całą resztę spraw, które składają się na codzienność. Jak to w ogóle możliwe: zorganizować w takiej sytuacji codzienność? Czasem zastanawiam się, jak ci ludzie śpią, jedzą, czy choć przez chwilę odpoczywają.
Albo czym, jeśli nie heroizmem, jest decyzja rodziców, by po wielu miesiącach, które ich letalnie chore dziecko spędza w szpitalu, zabrać je na ostatnie dni czy tygodnie do domu? Z pełną świadomością, że niemowlę gaśnie? A potem, gdy dziecko odejdzie, nie poczuć ani odrobiny ulgi?
Czy heroizmem nie jest, aby w świecie nakręconego konsumpcjonizmu – w świecie, w którym wypada być wiecznie młodym, bogatym, bez skazy i nie przemijać – opiekować się w domu genetycznie chorym dzieckiem? Zazwyczaj zdeformowanym, często niemówiącym, czasem niewstającym samodzielnie z łóżka. Opiekować się nim, kochać, wywrócić dla niego swoje życie do góry nogami – czy to nie heroizm? Czy to nie wzięcie na siebie najcięższego Krzyża, nawet jeśli ktoś nie nazywa go tym słowem?
Część Wspólnoty
Dostaję od rodzin Alma Spei bogate świadectwa. Na początku zastanawiałem się: a jakim świadectwem ja mogę się podzielić? Co ja, poza bezustanną modlitwą, mogę im dać? Udzielanie sakramentów i przygotowanie do nich to domena parafii. Kryzysami w funkcjonowaniu rodziny, problemami natury emocjonalnej zajmuje się hospicyjny psycholog.
Potem zrozumiałem, że mam tu swoją rolę, która dla wielu rodzin ma bardzo dużą wartość, a której nie może wypełnić osoba świecka. Jako przedstawiciel Kościoła swoim zainteresowaniem, obecnością, swoimi odwiedzinami – pokazuję, że ci ludzie są dla Wspólnoty ważni. Że są jej ważną częścią. Że są zauważani.
Oczywiście, nie każda rodzina jest religijna, nie każda życzy sobie mojej obecności. Nie wyobrażam sobie naciskać. Przy przyjęciach nowych pacjentów zawsze dzwonię do ich rodziców, przedstawiam się, pytam, czy będą chcieli, żebym odwiedzał ich dom. Większość odpowiada twierdząco, niektórzy wahają się, na początku nie są na to gotowi, ale potem zmieniają zdanie. Jeszcze inni stanowczo odmawiają. To również trzeba uszanować.
Lubię myśleć, że i dla tych niereligijnych mój telefon może mieć jakąś wartość. Że nawet jeśli powiedzą „nie”, to zostanie w nich myśl: w każdej chwili mogę zmienić zdanie, w każdej chwili mogę wrócić do Wspólnoty. Ludzie, którzy dzisiaj identyfikują się jako niewierzący, są w większości ochrzczeni, bierzmowani, często w sakramentalnych małżeństwach. Być może są rozczarowani Kościołem, być może ulegli zewnętrznym modom i naciskom; przyczyn ich odsunięcia się od Wspólnoty może być wiele. Sądzę jednak, że przynajmniej część tych ludzi, gdzieś w środku serca, czuje się jej częścią.
Relacja dziecka z Bogiem
Na początku zastanawiałem się też: jak ja mam rozmawiać z hospicyjnymi rodzinami? Jak odpowiadać na ich pytania? Przyjadę do takiego domu, i co dalej? Mam Pana Boga bronić, jak zapytają, dlaczego na to pozwala? Jakimi słowami?
Dziś już wiem, że w mojej hospicyjnej posłudze nie chodzi o odpowiadanie na trudne pytania. One zresztą często nie padają. Nie chodzi też o silenie się na mądrości. Ani o teologiczne refleksje. Chodzi o to, by po prostu dla tych ludzi być. Pomodlić się za nich. Czasami ich odwiedzić. Wysłuchać z empatią. Zmówić z chorym dzieckiem, nawet jeśli nie potrafi ono mówić, modlitwę.
Nigdy nie wykluczam, że dziecko, które nie potrafi mówić, w komunikacji z Panem Bogiem może więcej niż my.
Takich dzieci kiedyś nie dopuszczało się do Pierwszej Komunii Świętej, zakładając, że nie są w stanie intelektualnie pojąć znaczenia sakramentu. A przecież my nie wiemy, co pacjenci – nawet ci, o których mówimy „bez kontaktu” – rozumieją. Jakie mają potrzeby duchowe. Jak wygląda ich dojrzałość religijna. Jaką mają relację z Chrystusem. Na szczęście w ostatnich latach podejście ludzi Kościoła się zmieniło i dziś jest zupełnie naturalne, że takie dzieci przygotowuje się do sakramentów. Oczywiście, wygląda to inaczej niż w przypadku zdrowych dzieci – pacjenci hospicyjni często Pierwszą Komunię przyjmują w domu, niekoniecznie pod postacią Hostii (część podopiecznych Alma Spei jest żywiona w inny, niż przez usta, sposób), różni się też sposób ich przygotowywania do sakramentu. Ale nie są pozbawiani tego daru.
Na początku mojej opowieści trochę ponarzekałem na współczesny świat. Uczciwie jest dodać, że nie wszystko zmienia się na gorsze. Są też rzeczy, które cieszą i napawają nadzieją.
Krzyż
Ostatnio rozmawiałem ze znajomymi. Zapytali mnie, jak radzę sobie z pytaniami, które stawiają mnie w sytuacji konieczności obrony Pana Boga: Dlaczego niewinne dzieci chorują? Czemu spotkało to akurat nas? Co takiego zrobiliśmy, czym sobie na to zasłużyliśmy? A czym zawinić mogło nasze dziecko? Jak Bóg może pozwalać na takie cierpienie?
Odpowiedziałem im zgodnie z prawdą: Jak na razie żadnego drastycznego pytania nie usłyszałem.
To jedno z moich największych zaskoczeń. Decydując się na posługę w hospicjum, byłem przekonany, że rodzice nieuleczalnie chorych dzieci będą mieć w sobie żal, złość na Pana Boga, rodzaj pretensji, która przecież w ich wypadku byłaby po ludzku zrozumiała. Ze zdumieniem odkryłem, że nie. Oni nie mają pretensji. Nie obwiniają Boga. Nie pielęgnują w sobie żalu. Niosą ten Krzyż z miłości.